Bo ktoś go szukał…
Tekst i zdjęcia: Joanna Dratwa
Kofi to sierota.
Na zdjęciu, Kofi i ja w dzień kiedy go znaleźliśmy…
Jego mama zmarła, potem ojciec. Jeszcze zanim zdążył naprawdę zrozumieć, czym jest rodzina.
Zajął się nim ktoś, kobieta z wioski, po prostu sąsiadka. Nie krewna, nie opiekunka z powołania. Po prostu… ktoś, kto się nad nim zlitował. Dała mu kąt, ale nigdy prawdziwy dom.
Przychodził codziennie do szkoły, aż pewnego dnia… po prostu przestał. Nikt nie wiedział, gdzie jest. Nikt nic nie widział.
Zaczęliśmy go szukać. Wioska milczała. Nasze serca biły coraz szybciej.
Aż ktoś powiedział:
“On chyba jest na jednej z wysp…”
Wyspa, piękna tylko z pozoru. 10 minut od nas łodzią, otoczona palmami, cicha. Ale dla dziecka to może być wygnanie. Kofi został tam wysłany, by pomagać starszej kobiecie w pracy. Kobiecie, która przebiera śmieci i sprząta, żeby przetrwać.
Wyobrażacie to sobie? Został tam wysłany, żeby pracować. Mały chłopiec, bez swoich rzeczy, oderwany od szkoły, rówieśników, dzieciństwa, wysłany, żeby pomagać przy zbieraniu śmieci. Bo ktoś uznał, że tak będzie lepiej. A może po prostu, wygodniej.
…i zaledwie dwa dni później
Gdy się o tym dowiedzieliśmy, nie mogliśmy dłużej czekać. Popłynęliśmy łodzią na wyspę.
Kiedy wysiadłam na brzeg, serce waliło mi jak młot. Nie wiedziałam, co zobaczę. Czy on w ogóle będzie chciał wrócić.
I wtedy zobaczyłam go.
Stał cicho pod drzewem. Malutki. Trochę skulony. Jakby nie chciał przeszkadzać światu.
Ale kiedy nasze spojrzenia się spotkały stało się coś niezwykłego.
Jego twarz się rozjaśniła.
Uśmiechnął się nieśmiało, ale szczerze.
I wtedy coś we mnie pękło.
Łzy same popłynęły. Łzy ulgi, wdzięczności, wzruszenia. Bo zrozumiałam, co właśnie się wydarzyło.
Po raz pierwszy w swoim życiu ktoś po niego przyszedł.
Nie był już sam. Nie został zapomniany.
Zabraliśmy go tego dnia na obiad.
Zjadł wszystko, nie mówiąc ani słowa, ale widać było, że każde kęsy smakowały jak coś więcej niż jedzenie, jak troska.
Potem pojechaliśmy do fryzjera. Ostrzygł włosy. Umył głowę.
I powoli wracał do siebie.
Kiedy razem wróciliśmy do szkoły dzieci oszalały ze szczęścia.
Chmara kolegów i koleżanek wybiegła ze szkolnego podwórka.
„Kofi! Kofi!” krzyczeli, przytulali go, śmiali się, nie mogli się nacieszyć.
Wtedy też zobaczyłam, co to znaczy wrócić do ludzi.
Nie tylko fizycznie. Ale wrócić do wspólnoty. Do miłości.
Na razie Kofi musi jeszcze mieszkać na wyspie. Ale zrobiłam wszystko, żeby każdego dnia mógł chodzić do szkoły:
– zorganizowałam łódź, która rano go zabiera i po południu odwozi,
– dowiozłam ubrania, buty, przybory,
– zapłaciłam tej kobiecie, by jego pobyt nie był ciężarem,
– oczywiście pokrywam też jego edukację i posiłki.
Dziś, gdy patrzyłam na Kofiego w szkole, zauważyłam coś, czego nigdy wcześniej u niego nie widziałam.
Prawdziwy, głęboki uśmiech.
Nie grzeczny.
Nie wymuszony.
Nie taki „żeby nikomu nie przeszkadzać.”
To był uśmiech chłopca, który po raz pierwszy w życiu poczuł się dla kogoś ważny.
Bo był szukany. Znaleziony. Zabrany. Przyjęty.
I to, moi drodzy, zmienia wszystko.
A ja dziś czuję ogrom ulgi i wdzięczność.
Wdzięczność, że mogę tu być.
Że Bóg dał mi ten dar, dar szukania, widzenia, podnoszenia dzieci, które kiedyś były niewidzialne.
Dar przywracania im wiary w siebie i w ludzi.
Bo żadne pieniądze, żadne sukcesy, żadne rzeczy materialne nigdy nie dadzą takiego szczęścia, jak moment, w którym dziecko po raz pierwszy w życiu czuje się dla kogoś ważne.
To dla tych chwil żyję.
I za te chwile dziękuję z całego serca.
4KidsAfrica
Ada Foah, Ghana